08 marca 2021

Odmieniany przez wszystkie przypadki Zanzibar zimą 2021 stał się najpopularniejszą destynacją turystyczną wśród naszych rodaków. Czy to zasługa rodzimych celebrytów, których konta Instagramowe aż roiły się od zdjęć rajskich plaż, czy koronawirusowej rzeczywistości, w której tkwimy od roku, a która zdaje się nie być udziałem Zanzibarczyków, tego nie wiem. Jedno jest pewne, chcąc nie chcąc, uległyśmy tej modzie i my.

 

Fot. Plaża nad Zatoką Pongwe

 

CO MY W OGÓLE WIEMY O ZANZIBARZE?

No właśnie, poza tym, że leży w Afryce i że jest tam ciepło, to nie za wiele. Kiedy moja siostra zaproponowała mnie i Gabi wspólny, babski wypad w ciepłe rejony, myślałyśmy raczej o Wyspach Kanaryjskich, które znamy i lubimy, niż o porywaniu się na totalną egzotykę, zwłaszcza, że chciałyśmy zorganizować sobie wszystko same.  Zanzibar jednak kusił nas z każdej strony, wyzierał z co drugiego Instagramowego konta polskich celebrytów, czarował pięknymi zdjęciami, relacjami o rajskich plażach i pysznym jedzeniu. Zaczęłyśmy czytać, zasięgać opinii u znajomych, którzy pierwszą afrykańską przygodę mieli już za sobą, i, mimo początkowego sprzeciwu Arka, który bał się puścić trzy same dziewczyny do muzułmańskiego kraju, doszłyśmy do wniosku, że spróbujemy. 

 

Fot. Plaża Paje

 

JAK SIĘ TAM DOSTAĆ?

Moda na Zaznibar sprawiła, że zaczęły się nim interesować biura podróży i tanie linie lotnicze. Do wyboru jest czarter z Itaki, który na trasie Warszawa-Zanzibar obsługiwany jest przez LOT i największy samolot w jego flocie, czyli Boeing 787 Dreamliner, a także czarter z Pili Pili Fly, który obsługiwany jest przez Enter Air. Każda z tych opcji ma swoje zalety i wady. LOT potrafi być zdecydowanie droższy, ale leci 7,5h, bez międzylądowania, oferuje posiłki i napoje podczas lotu, o rozrywce w postaci filmów i gier, a także kocyku i podusi (lot powrotny jest w nocy) nie wspominając. Pili Pili leci przez Hurghadę, gdzie ląduje na tankowanie, lot trwa zatem nieco dłużej i choć jest tańszy to, jak to z tanimi liniami bywa, na pokładzie trzeba dodatkowo zapłacić za każdą przekąskę czy napój. Oba czartery latają w niedzielę, zatem wakacje na Zanzibarze, przynajmniej w sezonie 2020/2021 trzeba planować od niedzieli do niedzieli. My leciałyśmy LOTem i zapłaciłyśmy około 3500 zł w obie strony za jedną osobę. Nie miałyśmy zbytnio wyboru, bo na Pili Pili Fly nie było już biletów na żaden interesujący nas termin. Za planowanie wyprawy na Zanzibar, przynajmniej dopóki będzie on tak popularny wśród naszych rodaków, trzeba się zabrać z dużym wyprzedzeniem, ot taka nauczka.

 

Fot. Hotele mogą przybierać niesamowite kształty. Zatoka Pongwe.

 

GDZIE SPAĆ?

Baza hotelowa na wyspie jest dość bogata. Królują resorty, z których zdecydowana większość prowadzona jest przez osiadłych tam Europejczyków. Mamy więc do wyboru kilka hoteli prowadzonych przez Polaków (od słynnego już Wojtka na Zanzibarze, który ma swoje 12 obiektów w na południowym wschodzie wyspy w Jambiani, po byłą dziennikarkę TVNu Katarzynę Werner, która założyła Mambo Paradise na północnym wschodzie wyspy), Hiszpanów, czy Włochów. My tradycyjnie weszłyśmy na booking.com i po zdefiniowaniu dat i naszych potrzeb, wyskoczyło nam kilka niezłych hoteli, z których wybrałyśmy Ponwge Bay Resort na północnym wschodzie wyspy, w zatoce Pongwe, godzinę drogi do lotniska. Hotel zapowiadał się pięknie i taki był! Około 10 dwu-, cztero- i jednopokojowych domków, ustawionych wokół basenu, ze wspólną restauracją i barem, i plażą na wyciągnięcie ręki. Menadżerka Gabriela, Włoszka, zbierała w Internecie same dobre opinie i w rzeczy samej była bardzo sympatyczną i pomocną kobietą. Zamówiłyśmy junior suite, z dwoma łóżkami, i pełnym wyżywieniem. Pokój był duży, utrzymany w kolonialnym stylu, z moskitierami nad łóżkami, wiatrakiem, klimatyzacją, sejfem i nawet suszarką do włosów (totalny zbytek łaski w miejscu, gdzie temperatura nawet nocą nie spada poniżej 25 stopni C)! Miałyśmy bardzo dużą łazienkę z prysznicem, bidetem i dwoma umywalkami, i taras, na którym siadałyśmy wieczorami, z książką i kieliszkiem wina.

Wykupiłyśmy pełne wyżywienie, na które składało się: śniadanie w formie szwedzkiego bufetu z nieśmiertelnymi pozycjami w postaci jajecznicy, naleśników, omletów, parówek, jajek na twardo i miękko, czy tostów z dżemem. Do tego soki, woda, kawa i herbata bez ograniczeń. Lokalnego kolorytu nadawał mu afrykański chlebek, hummus, lokalne drożdżowe pączki, czy owoce, które kelnerka kroiła na życzenie: mango, marakuja, arbuz, melon, liczi. Śniadanie podają między 8 a 10. Lunch jest od 12 do 14. Wybiera się go z karty, najlepiej do godziny 11. A w karcie takie smakołyki jak lokalna pizza, typu calzone, zapiekana z serem i pomidorami, burgery wołowe i rybne, czy royal club sandwich. A do tego zupa lub sałatka dnia, albo jakiś makaron, specjalność szefa kuchni, czy tzw. catch of the day, którym na ogół był tuńczyk lub krewetki. Na kolację podawali przystawki (tatar z awokado i tuńczyka, tarta z bakłażanu, hummus z afrykańskim chlebkiem, zupka marchewkowa), danie główne, którym poza daniami z lunchu mógł być marlin czy kalmary, no i deser, a tutaj głównie lody kokosowe, sorbety, czy ciasta czekoladowe. Napoje do lunchu i kolacji były dodatkowo płatne. Butelka białego wina African Passion to koszt 18$, kieliszek już tylko 4$, duża butelka wody kosztuje 3$, a soki wyciskane czy napoje gazowane kosztowały 3,5$. Rachunek reguluje się na koniec pobytu, także o drobne nie trzeba się martwić.

O 17 hotel podaje herbatę i ciasteczka, bo jest tea time, a od 19 przekąski przygotowujące do kolacji, którą podają od 20. Przy kolacji niemalże codziennie odbywały się pokazy lokalnych tańców (nawet z wężem), akrobatyki, czy masajskich śpiewów. Nadawało to wieczorowi fajnego, lokalnego klimatu.

Hotel jest położony w bardzo spokojnym, mało turystycznym miejscu, z dala od gwaru i zgiełku wiosek, sklepików z pamiątkami i wszędobylskich, zaczepiających turystów lokalesów. Jest nieduży, dysponuje kilkudziesięcioma łóżkami, a podczas tygodniowego pobytu ani razu nie spotkałyśmy Polaków, i to było fajne! Byli za to Słowacy i Czesi, trochę Rosjan, zdarzył się jakiś Brytyjczyk czy Francuz.

Hotel dysponuje oczywiście leżakami z parasolami przy basenie i na prywatnej plaży (ręczniki plażowe były w cenie pobytu), a także mini centrum spa i sklepikiem z pamiątkami. Bezpieczeństwa w hotelu i na plaży pilnują Masaje. Tygodniowy pobyt dla 2 osób dorosłych i dziecka (50%) z pełnym wyżywieniem i napojami (włącznie z alkoholowymi) wyniósł nas 1400$. Transfer z i na lotnisko jest dodatkowo płatny i kosztuje 90 $ (dla całej trójki). Kosztowałby, gdyby przyjechali. No właśnie, to była jedyna rzecz, którą możemy zarzucić hotelowi. Mimo, że prosiłyśmy, podałyśmy numer i godzinę lotu, to nikt po nas na lotnisko nie przyjechał. Wyobraźcie sobie moje przerażenie, gdy wysiadłyśmy z samolotu, po 2h formalności na lotnisku (odprawa paszportowa i trzy kolejki po jedną turystyczną wizę na 90 dni, która jest obowiązkowa i kosztuje 50$ od osoby) wyszłyśmy w upalną noc z hali przylotów i nie znalazłyśmy nikogo, kto trzymałby kartkę z napisem Ula lub Lila. Była prawie północ, Gabi przelewała się przez ręce ze zmęczenia, a my byłyśmy same i cała masa Zanzibarczyków, czekających na kogoś, tylko nie na nas. Po 15 minutach zdecydowałyśmy się wsiąść do taksówki z niewysokim i sympatycznie wyglądającym starszym taksówkarzem, który z uśmiechem i cierpliwością odpowiedział na wszystkie moje pytania (czy wie, gdzie jest Pongwe Bay Resort, ile będzie kosztował kurs, ile będziemy jechać etc.). To był Talib i była to najlepsza znajomość, jaką mogłyśmy zawrzeć w ciągu pierwszych 15 minut na afrykańskiej ziemi. Talib okazał się nie tylko taksówkarzem, ale i licencjonowanym przewodnikiem po wyspie, po której już nazajutrz nas oprowadzał.

 

Fot. Nieoczekiwane plażowiczki na plaży w Paje.

 

CO ZABRAĆ?

Zanzibar leży na drugiej półki, równik przekracza się gdzieś na wysokości Kenii, o czym informuje kapitan w trakcie lotu. Oznacza to, że kiedy u nas zima, to tam lato i na odwrót. Sezon na Zanzibarze trwa od października do marca, potem przychodzi pora deszczowa. Najlepiej wybrać się tam w grudniu/styczniu/lutym po słońce i wit. D, kiedy u nas za oknami szaro i zimno. Latem temperatury sięgają 30 st. C, woda w oceanie też jest bardzo ciepła. Pakując się na tygodniowy urlop na Zanzibar, wystarczy wziąć tylko letnie ubrania. Nawet wieczory nie są tam chłodne, zatem długie rękawy czy nogawki przydają się tylko podczas lotu w klimatyzowanym samolocie. Polecamy rzeczy lekkie, przewiewne, z naturalnych materiałów, długie spódnice czy sukienki, i koszulki zakrywające ramiona, zwłaszcza podczas spacerów czy wycieczek po wyspie. Jeżeli chodzi o obuwie, to przydadzą się buty do oceanu, bo czasami dno jest kamieniste i można też natknąć się na jeżowce. Poza tym, krem z wysokim filtrem UV (minimum 50), nakrycie głowy i okulary słoneczne, bo afrykańskie słońce nijak się ma do tego, które znamy z Europy. Z pewnością nie przyda nam się ani suszarka do włosów, ani tym bardziej turystyczne żelazko, ale warto zaopatrzyć się w przejściówki do kontaktu, bo wtyczki i kontakty tam są brytyjskie, z trzema dziurkami, więc może się okazać, np. że nie naładujemy komórki. Czyli tak naprawdę kostium kąpielowy, sukienka i klapki i jesteśmy gotowe na podbój Zanzibaru.

 

Fot. The Rock, najbardziej znana restauracja na wyspie.

 

WYCIECZKI

Wiedziałyśmy, że chcemy wypocząć, poleżeć na plaży, poczytać książkę (o ile jest to możliwe z sześciolatką na pokładzie), pokąpać się w ciepłym, wręcz gorącym oceanie (o ile przypłynie, bo pływy na Zanzibarze sięgają 4 metrów!), ale też, że chcemy zobaczyć wszystkie pozycje typu must see, o których tyle czytałyśmy przed wylotem. Zagadałyśmy z Talibem. Zaproponował nam całodniową wycieczkę do farmy przypraw, Stone Town i na Prison Island za 100$ od całej trójki. Dobiliśmy targu. Talib przyjechał po nas po śniadaniu i po całym dniu wrażeń, podczas których towarzyszył nam naprzemiennie ze swoim młodszym kuzynem Alim, odwiózł do hotelu wprost na kolację. Umówiłyśmy się z nim jeszcze raz. Tym razem na trochę krótszą, popołudniową trasę do Jozani Forest NP, knajpki The Rock i, podobno najładniejszej, plaży Paje. Tym razem wyjechałyśmy po wczesnym lunchu, wróciłyśmy na kolację, a Talib zarobił 90$, czyli znów całkiem nieźle, jak na wygodny sześcioosobowy samochód z przewodnikiem tylko do naszej dyspozycji.

 

Fot. Papaje, liczi i ananasy na farmie przypraw.

 

Farma przypraw – Stone Town – Prison Island

Odręcznie napisany drogowskaz i dziurawa, wyboista droga dojazdowa na szerokość jednego auta, nie zapowiadały jakiejś jaw-dropping atrakcji turystycznej. Nastawione byłyśmy raczej sceptycznie, ale skoro wszyscy jeżdżą na spice farm, to znaczy, że coś w niej musi być. Wstępu nie ma, ale jest parking i samozwańczy przewodnik, który prowadzi nas krętymi dróżkami i co chwilę przystaje, żeby pokazać kolejną roślinę: wanilia, cynamon, pieprz, imbir, goździki, aloes, eukaliptus, od nazw i zapachów zaczyna nam się kręcić w głowie. Ale to nie wszystko. Są tam jeszcze owoce: ananasy, kokosy, banany, papaje, mango, liczi. Wszystko świeże i prosto z krzaka czy drzewa. Dowiadujemy się, że banan potrzebuje roku żeby urosnąć, a bananowiec, po wydaniu owoców jest ścinany, bo już więcej nie obrodzi. Ananas zaś rośnie na krzaku i potrzebuje na to pół roku! Największe owoce na świecie, jack fruit, ogromne bomby wiszące na drzewie, no i kokosy, na samym czubku 25-30-metrowych palm! Wszystko na wyciągnięcie ręki, wszystko do spróbowania. Chłopak, który nas oprowadza, w między czasie wyplata z liści bananowca koronę, torebkę, wisiorek, bransoletkę i pierścionek dla każdej z nas. Liczy na napiwek. Dajemy mu 15$, ale nie wygląda na ucieszonego. Co innego coco-boy, który przy nas wspina się na palmę, maczetą zrywa kokos, potem obiera go na naszych oczach i daje się napić mleka kokosowego, a potem spróbować kopry, a wszystko to tańcząc i śpiewając wpadającą w ucho zanzibarską piosenkę, której głównym tematem jest oczywiście hakuna matata. Show godne jego rodaka Freddiego. Wychodzimy ubawione i lżejsze o 10$. Na koniec jeszcze tylko fruit table, czyli degustacja świeżych owoców. Jest tam wszystko, co widziałyśmy podczas spaceru. Objadamy się po uszy, słodki sok spływa nam po brodzie i rękach, na szczęście mają świeżą wodę i chusteczki. Wrzucamy do skrzynki na napiwki 5$ i wykończone, po 2h, wracamy do auta. Niby wstępu nie ma, ale trochę kasy zostawiłyśmy. Jedziemy do Stone Town.

Spacer po gwarnym, tłocznym mieście, przy lejącym się z nieba żarze nie jest największą przyjemnością z możliwych, choć niewątpliwie warto go odbyć, bo kamienne miasto nie na darmo zostało wpisane w 2000 roku na listę Światowego Dziedzictwa Unesco. My jesteśmy z 6-latką, więc skracamy go do niezbędnego minimum. Za 5$ od osoby (Gabi za darmo) wchodzimy na teren byłego Targu Niewolników (Old Slave Market). Historia niewolnictwa opisana w jednej klimatyzowanej sali, podziemia, gdzie w nieludzkich warunkach przetrzymywani byli niewolnicy, kościół anglikański zbudowany przy udziale wielu krajów i nacji, a także kamienna rzeźba szwedzkiego artysty. Ona robi chyba największe wrażenie. Nie obywa się bez pytań wszędobylskiej i ciekawskiej Gabi. Mhm jak tu powiedzieć sześciolatce, że to ludzie ludziom zgotowali taki los. Jeszcze pewnie nieraz stanę przed takim wyzwaniem! Mam nadzieję, że będzie już dużo starsza, jak przyjdzie mi pokazać jej np. Oświęcim.

Idziemy dalej. Przed nami fort i rzymski amfiteatr, kilka sklepików z pamiątkami, no i wreszcie, pozycja obowiązkowa – dom, w którym urodził się Freddie Mercury. Tak! To tam w Stone Town na Zanzibarze, 5 września 1946 jako Farrokh Bulsara urodził się lider Queen, artysta kompletny, którego piosenki Gabi śpiewa, odkąd nauczyła się mówić. Musiałyśmy wejść do środka, choć cena powala (12$ dorosły, 8$ dziecko do 12 r. ż.). Muzeum założone kilka lat temu składa się głównie ze zdjęć, świadectw rodziny, przyjaciół i znajomych Freddiego, a także innych artystów. Wszystkie mówią o tym, jaką nieprzeciętną osobą był! To wiemy i bez tego. Do tego kilka pamiątek, fortepian, kurtka, tekst „Radio Gaga” napisany odręcznie, okładki płyt i kolejne zdjęcia z różnych etapów życia. Jest też kącik poświęcony Life Aid, podczas którego Queen dało prawdziwego czadu (ci, którzy nie pamiętają, mogą zobaczyć jak odtworzono ten wspaniały koncert na rzecz Afryki na potrzeby filmu „Bohemian Rhapsody”, gęsia skórka gwarantowana). Muzeum jest klimatyzowane i mimo iż zwiedzania jest tam na 10 minut, zostajemy dłużej. Słuchamy piosenek Queen, które lecą z głośnika i napawamy się chłodem!  

 

Fot. Mieszkańcy Prison Island.

 

Szybki lunch w polecanej przez Taliba restauracji Six Degrees z widokiem na port i pędzimy na łódkę na Prison Island. Łódka kosztuje 50$ w obie strony i w niecałe pół godziny dopływamy nią do plaży na wyspie.

Oryginalnie zwana Changuu Island to mała wyspa 5,6 km na północny zachód od Stone Town. Wyspa ma około 800 m długości i 230 m szerokości w najszerszym miejscu. Była wykorzystywana jako więzienie dla zbuntowanych niewolników w latach 60. XIX wieku, a także funkcjonowała jako kopalnia koralowców. Dziś jest tam rezerwat żółwi olbrzymich i to dla nich się tu wybrałyśmy! Wstęp do turtle sanctuary kosztuje 4$ od osoby. Żółwie olbrzymie to jedne z największych przedstawicieli tego gatunku na świecie. Dorosły osobnik męski średnio waży 250 kg, a mierzy nawet 150 cm. Samice są nieco mniejsze. To także długowieczne zwierzęta. Żyją grubo ponad 100 lat, czasem nawet ponad 200. Żółwie można karmić, jednak nie powinno się ich głaskać, szczególnie na złączeniach skorupy. Może to być dla nich bolesne. Maluchy znajdują się w ogrodzonym kojcu z obawy przed turystami. Dołączają do starszej gromadki, jak skończą 7 lat, bowiem są już na tyle ciężkie i duże, że ciężko je… ukraść. Na koniec kąpiel na wyspie i wracamy do hotelu. Dzień był naprawdę długi i pełen wrażeń!

 

Fot. Muzeum Freddiego Mercurego.

 

Jozani Forest – Paje – The Rock

Park Narodowy Jozani Chwaka Bay to jedyny park narodowy na Zanzibarze. Jest to rezerwat małp endemicznych – czerwonych i czarnych colobusów. Bilet wstępu kosztuje 12$ (dzieci za darmo) i wraz z nim otrzymujemy przewodnika, z którym zapuszczamy się w głąb lasu deszczowego, w poszukiwaniu małp. Tak, takie miałam wyobrażenie, że będziemy szukać małp i może uda nam się zobaczyć jedną! Nic bardziej mylnego. Małpy są wszędzie, nawet przy drodze prowadzącej do parku, i jest ich cała masa! Dają się fotografować, podchodzą blisko, ale są na tyle szybkie, że ani o głaskaniu czy tym bardziej karmieniu nie może być mowy. Spędzamy tam dobrą godzinę, spacerując po lesie deszczowym, słuchając opowieści przewodnika i oglądając skaczące nad naszymi głowami małpy! Dosłownie! Potem przemieszczamy się z przewodnikiem na drugą stronę drogi, do położonego nieco dalej lasu namorzynowego stanowiącego też cześć parku narodowego. Lasy namorzynowe, mangrowe, mangrowia to wiecznie zielona, pionierska formacja roślinna wybrzeży morskich w niemal całej strefie międzyzwrotnikowej. Na ogół występują w obszarze pływów morskich i dlatego bywają nazywane lasami pływowymi. Namorzyny rozwijają się wzdłuż brzegów morskich oraz w ujściach rzek. Ze względu na pływy morskie często podczas przypływu namorzyny zalewane są tak, że widoczne są wtedy tylko korony drzew, podczas odpływu odsłania się powierzchnia gruntu. W namorzynach intensywnie odkładają się drobnoziarniste osady, zarówno mineralne, jak i organiczne. Mimo roli, jaką namorzyny pełnią w środowisku, jest to formacja silnie zagrożona, a rezerwaty takie jak ten na Zanzibarze mają je chronić.

Po parku pojechałyśmy na rzekomo jedną z najpiękniejszych plaż na Zanzibarze, czyli Paje. Może i było ładnie, ale przez te kilka dni w naszym spokojnym Pongwe odwykłyśmy od turystów i nagabujących ich lokalesów i po szybkiej kąpieli w Oceanie (który u nas w zatoce był cieplejszy) uciekłyśmy do auta. Dzień zakończyłyśmy w założonej na skale restauracji The Rock. Wypiłyśmy szybkiego drinka na tarasie. Atrakcją jest niewątpliwie położenie knajpki. Wchodziłyśmy do niej podczas przypływu, brodząc po kolana w wodzie, a po godzinie wychodziłyśmy już suchą nogą, bo woda odpłynęła. Ot taki rytm dnia nadawany przez fazy księżyca i pływy oceaniczne.

 

Fot. Zachód słońca na jednej z plaż.

 

KILKA ZANZIBARSKICH FAKTÓW

  • wyspa na Oceanie Indyjskim, należy w całości do Tanzanii i wchodzi w skład jej autonomicznej części, Zanzibaru; jest największą wyspą tanzańską.
  • największym miastem na wyspie i stolicą jest Zanzibar.
  • Zanzibar liczy 1,6 mln mieszkańców.
  • walutą jest szyling tanzański, ale w zasadzie wszędzie można płacić w dolarach amerykańskich bez większej straty dla portfela.
  • w Zanzibarze dozwolone jest wielożeństwo, mężczyzna może mieć 4 żony. Gdy ma ich kilka, spędza kilka dni u jednej, kilka u kolejnej – każda żona i dzieci mają swój dom, a mąż krąży od żony do żony. Przed ożenkiem mężczyzna płaci rodzinie kobiety, także owa rodzina wyraża zgodę na małżeństwo (chłopak pyta rodziców o rękę, w rozmowie o posagu i ceremonii potencjalna narzeczona nawet nie uczestniczy). Czasem jeszcze praktykowane są małżeństwa aranżowane. Rolą kobiety jest dbanie o dzieci i dom, zaś mężczyzna zajmuje się wszystkim – nawet kupnem jedzenia, czy ubrań dla niej. Według mężczyzn znaczy to, że kobiety wiodą tam bardzo dobre życie, ale nie do końca można się z tym zgodzić. Nie mają po prostu za dużo do powiedzenia w bardzo patriarchalnym społeczeństwie, gdzie reguły dyktuje Koran. Zawsze muszą mieć opiekuna – czy to ojca, brata, czy męża. Po śmierci ojca połowę dziedziczy syn, a córka tylko maksymalnie 25% majątku. Nie miałyśmy okazji porozmawiać z żadną kobietą rdzenną Zanzibarką i muzułmanką, bo te pracujące w restauracjach czy hotelu pochodzą zazwyczaj z kontynentalnej Tanzanii i są chrześcijankami. Z uwagi na islam zanzibarskie kobiety nie pracują w hotelach ani restauracjach (musiałyby podawać alkohol), z reguły zajmują się dziećmi, których Zanzibarczycy mają sporo (zanzibarskie społeczeństwo jest bardzo młode, 43,7% ludzi jest w wieku poniżej 15 lat). Na Zanzibarze pracują głównie mężczyźni – jako taksówkarze, czy w rolnictwie. Panuje jednak spore bezrobocie.
  • religia – około 70% miejscowej ludności to muzułmanie, 10% to hinduiści, 15% chrześcijanie, 5% to ateiści.
  • COVID-19 – nie obowiązują testy po przylocie do kraju, nie ma obowiązku noszenia maseczek, Tanzania i Zanzibar nie prowadzą masowego testowania ludności. Na lotnisku trzeba uzupełnić formularz o stanie zdrowia, który oddaje się podczas odprawy paszportowej. Zanzibarczycy zdają się nie wierzyć w koronawirusa, twierdząc, że nie istnieje on w upale, a poza tym prezydent Tanzanii zakończenie epidemii ogłosił tam już w lipcu. W kulturze tanzańskiej głos lidera, ojca narodu, traktowany jest bardzo poważnie. Nie znaczy to, że jest on wolny od epidemii (dzień przed naszym przylotem zmarł na COVID-19 Maalim Seif Sharif Hamad – pierwszy wiceprezydent Zanzibaru).

RAJSKA WYSPA ZANZIBAR

  1. pl
  2. es

NEWSLETTER

SKONTAKTUJ SIĘ Z NAMI

INFO@TOLECIMYDO.PL

+48 515 171 666